24 marca 2015 , Surattani, Tajlandia.
No dobra. Kamienie
upchnięte w kieszeniach spodni. Co jeszcze? Wciąż waga wskazuje siedem
kilogramów nadwagi. Może korzenie z Taman Negara? Po cholerę mi korzenie? Ale
przecież wiozę je na prezent, będą mi potrzebne na urodziny brata. Myśli
intensywnie kłębią mi się w głowie. Niczego już nie przerzucę do bagażu
podręcznego, bo ten także jest grubo ponad stan. Może upchnę coś w bagażu
Eweliny? Wiem! Statyw do aparatu. Zawsze to jakiś kilogram mniej. Szybko
odpinam statyw i przypinam go do bagażu głównego mojej narzeczonej. Można
było to wszystko zrobić zanim stanęliśmy w kolejce, teraz po
wyjściu z niej, nie wiadomo czy zdążymy z odprawą? No ale 26 kilogramów też mi
nie puszczą. Wyciągam z plecaka koc i zakładam go na szyję, a co, w końcu przy
takiej klimatyzacji może być człowiekowi zimno. Kurwa, po co mi te korzenie?
Może wyrzucę jakieś ciuchy? No ale ja nie mam prawie ciuchów. Jedne spodnie,
które mam na sobie i … a jednak, mam jeszcze jedne w plecaku. Może się ich
pozbędę? Odpinam od głównego plecaka, maleńki plecak z elektroniką. 23 kilo.
Trudno, idę, albo mnie puszczą albo dopłacę, nie mam się czego pozbyć. Ponownie
stajemy w kolejce do odprawy. Po kilku minutach kładziemy z Ewelą plecaki na
taśmę podając swoje paszporty. Jeden 21 kg, drugi 23,5. Kobita zza kontuaru
przygląda mi się z lekkim niesmakiem. Muszę wyglądać jak pajac. Dwa plecaki na
sobie, koc na szyi, kamienie poupychane w kieszeniach. Szkoda, że nie wcisnąłem pod pachę korzeni, na pewno łatwiej byłoby mi
przejść odprawę. Poszło! Bagaż główny nadany! Uff… Udało się! Kolejne okienko.
Sprawdzanie biletów, pieczątka w paszporcie.
- Proszę zdjąć czapkę.
Zdjąłem. Nieumyte,
poszarpane włosy i koc wokół szyi na pewno dodają mi polotu.
- Proszę umieścić dwa palce
wskazujące na czytniku linii papilarnych.
Wnikliwe spojrzenie
w twarz.
- next!
Teraz bagaż
podręczny. Taśma już wsuwa moje toboły do machiny. Za sekundę prześwietlą mój
bagaż. Jeszcze tylko pasek od spodni, zielone światło, pipczenie, STOP. Proszę
otworzyć plecak. Strażniczka zagradza mi przejście. Ok, otwieram, w końcu nie
mam tam żadnych narkotyków, niczego co nielegalne, a przynajmniej tak mi się
wydaje.
- Nóż. Czy przewozi Pan nóż?
- Nóż? W podręcznym bagażu?
Nie!
Pani z powrotem
prześwietla moje toboły.
- Proszę otworzyć ten mniejszy
plecaczek.
Wysypuję zawartość plecaczka odpiętego od głównego plecaka.
Wysypują się kable, przejściówki, przedłużacz, adaptery, banki pamięci i…
nóż. Wspaniały duży, szwajcarski scyzoryk, który dostałem od Gugi. O nie.
Przez chwilę nieuwagi straciłem prezent, otwieracz do butelek, puszek,
śrubokręt i nóż zarazem!
Dobrze, że to nasz
przed ostatni lot, bo z każdym kolejnym mamy coraz większe problemy na
lotnisku. Nasze plecaki nie tylko nie przyjmują już większej ilości gratów
upychanych na chamca do środka, ale z początkowych 12 kilogramów zrobiło się
28, nie licząc podręcznego. Całe szczęście, że w ostatnim locie do Polski
możemy przewieźć 30 kilogramów w bagażu głównym i 10 w podręcznym.
Lot z Malezji do Tajlandii trwał zaledwie 45 minut. Maleńkie lotnisko w Surat
Thani pozwoliło nam szybko uporać się z formalnościami. Paszport. Skanowanie
palców. Zdjęcie oczu. Pieczątka. Bramka. Fruuu… Ulica. 42 stopnie. Upał przy
którym nasze koszulki dość szybko przyklejają nam się do ciała. Nie ma co
narzekać, czas na obiad. Zostawiamy swoje plecaki w biurze, w którym
wykupiliśmy nocną łódź z Surat Thani na
wyspę Koh Tao i ruszamy na podbój miasta. Jak to mamy w zwyczaju, wybieramy
uliczną kuchnię na pobliskim targowisku. Ryż z wieprzowiną w sosie z zielonego
chili, lokalne zioła, rosołek, pychotka. Popijamy lodowatą kawą i czujemy się
wyjątkowo dobrze. Ukoronowaniem naszego
szczęścia okazała się być kawiarnia Swensens,
w której chwilę później z błogim
uśmiechem na ustach zajadaliśmy się lodami, maczanymi w czekoladzie owocami i
tortem Brownie. A wszystko za 33 zł. Ale burżujstwo … ha ha ha… Hip hip hura.
Dajemy nura!