sobota, 4 kwietnia 2015

Coś bardzo cennego...

Znów biegniemy. Po drodze udaje się nam jednak kupić terabajtowy dysk zewnętrzny w strefie bezcłowej. Nerwowo zerkam na zegarek. Odlot 19.50. Dochodzi 19.30. W oddali widać żółty neon: gates C3 - 300 m. A więc zdążymy. Pamięć ludzka jest czymś niesłychanie dziwnym. Te same wydarzenia zapamiętujemy zupełnie inaczej. Wspomnienia płatają nam czasem figla, dodając lub ujmując obrazów, znaczeń, szczegółów. Zupełnie inaczej jest z obrazami zapisywanymi w aparacie fotograficznym. Te są nie ulotne, stałe, nawet po wielu latach wiernie oddają zastaną rzeczywistość. Podczas naszego pobytu w Azji zrobiliśmy, a właściwie to Ewelina zrobiła  siedem tysięcy zdjęć. Wszystkie zgrywaliśmy na laptopa, ale by nie utracić plików w razie awarii czy kradzieży laptopa, postanowiliśmy wszystkie zdjęcia przekopiować także na zewnętrzny nośnik. I tu pojawiły się schody, bo w każdym sklepie z elektroniką jaki napotkaliśmy w Malezji i Tajlandii nie mieli nic większego niż 64 megabajtowy pendrive. Sprzedawcy pytani o external harddrive odsyłali nas nie wiedzieć czemu na stoisko z suszarkami. Cóż, taki urok nie mówiących po angielsku Azjatów. 
Samolot startuje z pięciominutowym opóźnieniem. Wielki Airbus B777 wznosi się w powietrze bardzo płynnie i delikatnie. Na pokładzie wszystkie miejsca są zajęte. Lecimy. Żegnaj Azjo. Witaj nieznane. Siedzę tuż przy korytarzu na miejscu 15H, z otwartym na kolanach komputerem. Podpięty dysk zewnętrzny chłonie pliki jak gąbka. Kopiujące się zdjęcia dla wielu nie będą stanowiły żadnej wartości, wielu pewnie wydadzą się nudne, ale dla nas są one magicznym skarbem. Są naszym powrotem do przeszłości. Naszym pamiętnikiem, świadectwem spotkań, doznań i wrażeń. Dla nas te pliki są bezcenne. 
Delikatne światło, lampka wina, obok czytająca  autobiografię Sharon Osbourne moja narzeczona, w słuchawkach stary jazz. Powroty także mogą być miłe. 

piątek, 3 kwietnia 2015

Coś się kończy, coś się zaczyna.



Flagi, koszulki, reklamówki, damskie torebki, kwiaty, naszyjniki, wszędzie gdzie nie spojrzysz - fiolet. Fioletowy wystrój dworca i fioletowe przystanki autobusowe, fioletowe wiązanki na pomnikach i fioletowe cienie na powiekach kobiet. Fiolet zdominował Bangkok. To oficjalny kolor pary królewskiej. Tajowie obchodzą wszelkie uroczystości związane z rodziną królewską z olbrzymim namaszczeniem i powagą. Obraza majestatu wiąże się z pójściem do więzienia i jest to naprawdę do dziś przestrzegane. Obecny król J. K. M. Bhumibol Adulyadej - dziewiąty kr
ól z dynastii Chakri - jest najdłużej panującym królem w historii Tajlandii oraz najdłużej panującym ze wszystkich żyjących monarchów na świecie. W czasie wolnym grywa jazz na saksofonie. Obecnie ma 88 lat. Według magazynu Forbes jest jednym z najbogatszych monarchów. Jego majątek szacuje się na 30 mld USD. Na liście 50. najbogatszych polityków świata sporządzonej przez tygodnik Angora zajmuje 2. miejsce z ww. majątkiem osobistym. Za to nasz majątek się właśnie skończył. Na dzień przed odlotem bankomat odmówił posłuszeństwa. Wydaliśmy w Azji 20 tysięcy złotych. Dużo i niedużo zważywszy na to jak żyliśmy, co robiliśmy, ile zwiedziliśmy i jakie zakupiliśmy prezenty dla najbliższych. Nastał czas wielkiego przepakowywania plecaków, robienia ostatnich zakupów, wybierania najlepszych posiłków, ostatnich wizyt u masażystów. Tyle chcielibyśmy jeszcze zobaczyć, tyle miejsc odwiedzić. Zdecydowanie trzy miesiące to za mało czasu dla zrobienia wszystkiego tego co mamy w głowach. Nie zdążyliśmy odbyć kursu nurkowania. Chcieliśmy zapisać się na kurs tajskiego masażu, ale ten trwa dwa tygodnie i też nie zdążyliśmy. Czy pewnego dnia powrócimy w te miejsca by dokonać tego wszystkiego? Czy jednak świat skusi nas innymi miejscami, kierunkami, widokami? Zmienia się nasza perspektywa. Zmienia się nasza życiowa filozofia. Z każdym kilometrem, z każdą  nowo poznaną osobą w podróży, z każdą przeczytaną ciekawostką dotyczącą miejsca które odwiedzamy, stajemy się bogatsi o wiedzę, która daje nam dystans i możliwość spojrzenia z boku. To niesamowite jak wiele prawdy kryje się  w starym i trochę wyświechtanym już porzekadle: "Podróże kształcą". A jednak! Nie wiemy jak potoczą się nasze losy, gdzie polecimy, gdzie osiądziemy, czym będziemy się zajmować? Wiemy natomiast czego nie chcielibyśmy już robić i w jaki sposób nie chcielibyśmy już żyć. Za tę wiedzę jesteśmy bardzo wdzięczni losowi. A ten nie tylko dobrze nas prowadził, ale otworzył nam oczy … 


Lecimy do Polski. Serce mi podpowiada, że nie na długo… 

czwartek, 2 kwietnia 2015

Do trzech razy Bangkok



W okrągłej, dość pojemnej  misce widzę bladozielony kolor. Znacznie ciemniejszy  odcień liści galangalu figlarnie kontrastuje z kokosową zupą. Wielkie kawałki kurczaka, zmieszane z ugotowanymi ziemniakami, cząstkami limonki i trawą cytrynową dopełniają całości. Jeszcze tylko krwistoczerwone chili i pierwsza łyżka masaman curry ląduje w moich ustach. To mój siedemdziesiąty siódmy dzień pobytu w Azji, a taką intensywność smaków czuję na podniebieniu po raz pierwszy. Jesteśmy czterdzieści metrów od Chumphon Raily Station, w jednej z wielu usytuowanych przy głównej drodze restauracji. Dotarliśmy do Chumphon z Koh Tao łodzią i lokalnym autobusem. Nasz sypialniany pociąg do Bangkoku planowo odjeżdża o 23.30. Zerkam na wiszący zegar sprawiający wrażenie, jakby sam przykleił się do odrapanej, brudnej i klejącej się ściany. Dochodzi dziewiętnasta. Mamy więc sporo czasu by delektować się zamówionymi potrawami. Gotowany ryż jest idealnie sypki, delikatny i ma posmak kokosa. Jest wyśmienitym uzupełnieniem popisowego dania szefa kuchni. Nie żałuję wydanych osiemdziesięciu bahtów, bo to co jem sprawia mi olbrzymią przyjemność. Smażony ryż z zielonym curry także okazuje się niebanalnym delikatesem a gorąca, aromatyczna kawa i jogurtowy shake z dodatkiem zmielonych owoców tropikalnych to już ewidentna kropka nad i. Jesteśmy z Eweliną absolutnie usatysfakcjonowani. Kolacja dla dwojga za 295 bathów. Niecałe trzydzieści złotych za orgazm dla podniebienia. Seks oralny z zielonym curry i czarną kawą. Dla  takich chwil warto być hedonistą. Odnoszę wrażenie, że doznania smakowe są znacznie ciekawsze niż wzrokowe. Tajowie nie przykładają szczególnej uwagi do wystroju wnętrza, otoczenia, czy sposobu podania. Nie przeszkadza im szczur błąkający się pod stopami, nie przeszkadza im odpadająca ze ścian farba, śmietnisko usypane tuż obok. Najważniejszym elementem jest smak. A w tym są mistrzami świata. Tego im zazdroszczę i marzę, by pewnego dnia w swojej kuchni zbliżyć się choć odrobinę do perfekcji  tajskiego smaku i zapachu. Pewnego dnia otworzę własną restaurację, bo już teraz mam na nią pomysł, brakuje mi tylko odpowiedniej lokalizacji. Po wyśmienitej kolacji i kilku puszczonych w krzesło bąkach, sprawdzamy czy nasz pociąg to rzeczywistość czy też widmo, co jak już zdążyliśmy zauważyć w Azji zdarza się dość często. Pociąg nr 170 relacji Surat Thani - Bangkok jest, a i owszem, ale opóźniony o 300 minut. Jeśli w ogóle wyjedziemy to nie wcześniej niż wpół do czwartej nad ranem. Bez cienia złości, z olbrzymim spokojem wychodzimy ze stacji i udajemy się do położonej najbliżej restauracji PaPa Sea Food, w której smętnie pogrywa trio z wokalistką o wyjątkowo mizernych umiejętnościach wokalnych i jak przyjdzie nam zauważyć, również choreograficznych. Zamawiamy czarną kawę i sałatkę owocową. Nic specjalnego, ale to pozwala zostać nam przy stoliku na kolejnych kilka godzin z podpiętymi do prądu laptopami i z darmowym WiFi. Noc jest bardzo ciepła, gwieździsta i niestety pełna komarów. Tną jak oszalałe. Tajemnicą pozostanie dla mnie, jak trzy niepełnoletnie dziwki mogły siedzieć przy stoliku obok, zabawiając jakiś nalanych gachów, ani razu nie drapiąc się po nogach, ulubionym miejscu ukąszeń tych latających, maleńkich skurwysynów? Wreszcie wybija trzecia nad ranem. Pakujemy manatki i ruszamy na dworzec. Wyjątkowo głośny dzwon uderzany przez zawiadowcę oznajmia, że nadjeżdża pociąg. Po chwili wygodnie usadawiamy się na górnych pryczach, mając nadzieje, że uda nam się jednak przespać kilka najbliższych godzin. Nic bardziej mylnego. Tajowie, którzy podróżowali tym pociągiem od początku, rozpoczęli normalną egzystencję już dwie godziny później, uznając piątą nad ranem jako naturalną godzinę w której można zacząć handel, głośną rozmowę z sąsiadką, ogólną krzątaninę, wizyty w toalecie, mycie zębów itd. I ten ich przeciągły ton, z wymawianą w nieskończoność samogłoską "a". Kawusiaaaaaaaaaaaaaaaaaaa, ciasteczkaaaaaaaaaaaaaa, cocaaaa colaaaaaaaaaaaaaaaaa rozbrzmiewały w porannym powietrzu niczym mantra. Próbowałem zasnąć ponownie w tym hałasie, niestety bezskutecznie. Jakiś czas później odgórnie zarządzono składanie łóżek, więc żegnaj śnie, witaj nowy dniu. Bangkok przywitał nas ponownie czterdziestostopniowym upałem w fioletowym kolorze. 

środa, 1 kwietnia 2015

Koh Tao nam za mało.



To nie był zwykły tydzień. I to nie był także tydzień. Czas przestał istnieć. Odkąd zepsuty zegarek Eweliny stał się jedynie ozdobą jej delikatnej ręki, a mój nienaładowany telefon przez kilka tygodni przeleżał zapomniany w bocznej kieszeni rytm dni i nocy wyznaczały nam wschody i zachody słońca, przypływy i odpływy, ewentualnie burczenie w brzuchu. Można tak przeżyć kilka dni, można całe życie. My chcemy być gdzieś pośrodku. Móc wstawać kiedy tego potrzebuje twój biologiczny zegar i zasypiać gdy dopali się ostatnia świeczka lub polano. Łatwo się zapomnieć całkowicie i pójść po bandzie, zaszywając się na jakiejś niewielkiej bezustannie ciepłej wyspie i zapuścić włosy i siebie przy okazji. Łatwo też stać się niewolnikiem czasu i wciąż powiększającego się kalendarza, który pozornie daje Ci status, komfort, poczucie robienia czegoś ważnego. Jak żyć by jednocześnie mieć i być? Jak wypośrodkować coś co można odebrać jako lenistwo z wyścigiem szczurów? Jak znaleźć złoty środek? Nie odpowiemy Wam na to pytanie, ale jednego jesteśmy pewni: coraz częściej i coraz mocniej umacniamy   się w przekonaniu, że  coraz mniej potrzeba nam do szczęścia. Im mniej posiadamy tym więcej mamy w sercu. Nasza droga jest coraz częściej "być", a zakręty i skrzyżowania z "mieć" przejeżdżamy nawet nie zwalniając. Dajemy sobie zielone światło na życie. Jeśli mamy w coś obrosnąć, to chcemy by były to wspaniałe wspomnienia ze wspaniałych przygód ze wspaniałymi ludźmi. Siedem dni zaledwie 168 godzin, ale dla nas to coś znacznie więcej, to czas którego nie da się zmierzyć, zważyć, zapisać w ramkach kalendarza. Dziękujemy Wam za to, że byliście tego częścią. 

sobota, 28 marca 2015

Uzależnieni!


(…) Nie, nie dla wiedzy podróżujemy. Nie po to też podróżujemy, by na chwilę z codziennych trosk się wyrwać i o kłopotach zapomnieć [...] Nie, nie żądza wiedzy nas gna ani ochota ucieczki, ale ciekawość, a ciekawość jak się zdaje, jest osobnym popędem, do innych niesprowadzalnym. (…) 

No bo co innego mogłoby nas wyrwać z ciepłego, przytulnego, bezpiecznego gniazda? Czuliśmy się w nim dobrze, odwiedzali nas wspaniali przyjaciele, mieliśmy dobrych sąsiadów, niezwykle piękną okolicę, zarabialiśmy, gotowaliśmy dla siebie i innych, a jednak zdecydowaliśmy się je porzucić, zrezygnować z pracy i ruszyć w nieznane. I to ta ciekawość świata przewróciła nasze życie do góry nogami. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli powietrze, które wdychasz, widoki, które podziwiasz, jedzenie, które smakujesz, język, który słyszysz i uczucie jakiego doświadczasz nie jest dla Ciebie niczym znajomym, to jest właśnie prawdziwa podróż. I tego chcieliśmy. Poczuć nieznane. Ciekawość świata zwyciężyła. Rośnie ona z każdym kilometrem, każdym odkrytym nowym zaułkiem, każdym nowo poznanym smakiem. Uzależnia. Wciąga. Staje się naszym narkotykiem.

Chcesz się uzależnić? Kliknij TU

piątek, 27 marca 2015

wtorek, 24 marca 2015

Przedostatni przystanek ...

24 marca 2015 ,  Surattani, Tajlandia.

No dobra. Kamienie upchnięte w kieszeniach spodni. Co jeszcze? Wciąż waga wskazuje siedem kilogramów nadwagi. Może korzenie z Taman Negara? Po cholerę mi korzenie? Ale przecież wiozę je na prezent, będą mi potrzebne na urodziny brata. Myśli intensywnie kłębią mi się w głowie. Niczego już nie przerzucę do bagażu podręcznego, bo ten także jest grubo ponad stan. Może upchnę coś w bagażu Eweliny? Wiem! Statyw do aparatu. Zawsze to jakiś kilogram mniej. Szybko odpinam statyw i przypinam go do bagażu głównego mojej narzeczonej. Można było  to wszystko  zrobić zanim stanęliśmy w kolejce, teraz po wyjściu z niej, nie wiadomo czy zdążymy z odprawą? No ale 26 kilogramów też mi nie puszczą. Wyciągam z plecaka koc i zakładam go na szyję, a co, w końcu przy takiej klimatyzacji może być człowiekowi zimno. Kurwa, po co mi te korzenie? Może wyrzucę jakieś ciuchy? No ale ja nie mam prawie ciuchów. Jedne spodnie, które mam na sobie i … a jednak, mam jeszcze jedne w plecaku. Może się ich pozbędę? Odpinam od głównego plecaka, maleńki plecak z elektroniką. 23 kilo. Trudno, idę, albo mnie puszczą albo dopłacę, nie mam się czego pozbyć. Ponownie stajemy w kolejce do odprawy. Po kilku minutach kładziemy z Ewelą plecaki na taśmę podając swoje paszporty. Jeden 21 kg, drugi 23,5. Kobita zza kontuaru przygląda mi się z lekkim niesmakiem. Muszę wyglądać jak pajac. Dwa plecaki na sobie, koc na szyi, kamienie poupychane w kieszeniach.  Szkoda, że nie wcisnąłem  pod pachę korzeni, na pewno łatwiej byłoby mi przejść odprawę. Poszło! Bagaż główny nadany! Uff… Udało się! Kolejne okienko. Sprawdzanie biletów, pieczątka w paszporcie.
- Proszę zdjąć czapkę.
Zdjąłem. Nieumyte, poszarpane włosy i koc wokół szyi na pewno dodają mi polotu.
- Proszę umieścić dwa palce wskazujące na czytniku linii papilarnych.
Wnikliwe spojrzenie w twarz.
- next!
Teraz bagaż podręczny. Taśma już wsuwa moje toboły do machiny. Za sekundę prześwietlą mój bagaż. Jeszcze tylko pasek od spodni, zielone światło, pipczenie, STOP. Proszę otworzyć plecak. Strażniczka zagradza mi przejście. Ok, otwieram, w końcu nie mam tam żadnych narkotyków, niczego co nielegalne, a przynajmniej tak mi się wydaje.
- Nóż. Czy przewozi Pan nóż?
- Nóż? W podręcznym bagażu? Nie!
Pani z powrotem prześwietla moje toboły.
- Proszę otworzyć ten mniejszy plecaczek. 
Wysypuję zawartość plecaczka odpiętego od głównego plecaka. Wysypują się kable, przejściówki, przedłużacz, adaptery, banki pamięci i… nóż. Wspaniały duży, szwajcarski scyzoryk, który dostałem od Gugi. O nie. Przez chwilę nieuwagi straciłem prezent, otwieracz do butelek, puszek, śrubokręt i nóż zarazem!

Dobrze, że to nasz przed ostatni lot, bo z każdym kolejnym mamy coraz większe problemy na lotnisku. Nasze plecaki nie tylko nie przyjmują już większej ilości gratów upychanych na chamca do środka, ale z początkowych 12 kilogramów zrobiło się 28, nie licząc podręcznego. Całe szczęście, że w ostatnim locie do Polski możemy przewieźć 30 kilogramów w bagażu głównym i 10 w podręcznym.  

Lot z Malezji do Tajlandii trwał zaledwie 45 minut. Maleńkie lotnisko w Surat Thani pozwoliło nam szybko uporać się z formalnościami. Paszport. Skanowanie palców. Zdjęcie oczu. Pieczątka. Bramka. Fruuu… Ulica. 42 stopnie. Upał przy którym nasze koszulki dość szybko przyklejają nam się do ciała. Nie ma co narzekać, czas na obiad. Zostawiamy swoje plecaki w biurze, w którym wykupiliśmy  nocną łódź z Surat Thani na wyspę Koh Tao i ruszamy na podbój miasta. Jak to mamy w zwyczaju, wybieramy uliczną kuchnię na pobliskim targowisku. Ryż z wieprzowiną w sosie z zielonego chili, lokalne zioła, rosołek, pychotka. Popijamy lodowatą kawą i czujemy się wyjątkowo dobrze.  Ukoronowaniem naszego szczęścia okazała się być kawiarnia Swensens,  w której chwilę później  z błogim uśmiechem na ustach zajadaliśmy się lodami, maczanymi w czekoladzie owocami i tortem Brownie. A wszystko za 33 zł. Ale burżujstwo … ha ha ha… Hip hip hura. Dajemy nura!